www.lezenska.pl   

Opowiadanie to ukazało się drukiem w zbiorze Opowiadania letnie a nawet gorące w czerwcu 2006 roku

Lubczyk

OPOWIADANIE

Katarzyna Leżeńska

To był najlepszy hotel w miasteczku. Tak zapewniał wiozący ich z dworca taksówkarz. W każdym razie tyle domyślili się z jego gestykulacji, bo nic a nic nie rozumieli z potoczystych komentarzy, choć podobno ten język miał sporo wspólnego z francuskim.

Prószyński i S-ka
czerwiec 2006

Marzena obudziła się, kiedy promień słońca minął wąską bordową zasłonę i dotarł do jej lewego oka. Zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć, poczuła swędzenie na rękach i nogach. Czuła to już we śnie, ale tam wydawało jej się, że to szorstkość rozgrzanego piasku. Na jawie nie było złudzeń – wystarczyło rzucić okiem na nogę wystającą spod zmiętego prześcieradła. Najlepszy hotel w mieście mógł się poszczycić najbardziej bezczelnymi pluskwami, jakie kiedykolwiek zdarzyło im się spotkać, a mieli w tym względzie bogate doświadczenia.

Przez chwilę próbowała jeszcze znaleźć pozycję, w której udałoby się jej złagodzić zbyt gwałtowne przebudzenie, ale na próżno. Bez względu na pozycję wiedziała już, że cała wściekłość, z jaką położyła się spać, obudziła się wraz z nią, wypoczęta i gotowa dalej kąsać.

Nie bądź niewolnicą własnych planów, powiedział jej w nocy Łukasz, kiedy okazało się, że pociąg, który miał ich dowieźć do celu, kończy bieg w połowie trasy, a następny jest... no, jest kiedyś. Ktoś dowcipny zachlapał tablicę z rozkładem jazdy granatową farbą, a o pierwszej w nocy nie znaleźli nikogo zdolnego udzielić informacji, poza taksówkarzem śpiącym snem sprawiedliwego na tylnym siedzeniu przechodzonej dacii.

Witaj, nowy dniu, spróbowała ugodowo, w nadziei, że siłą woli obudzi w sobie radość z gorącego letniego poranka w hotelu przy głównej ulicy rumuńskiego miasteczka. Ale wściekłość okazała się czujna i wierzgnęła natychmiast, tłumiąc wszelki ślad entuzjazmu.

Trudno. Marzena skapitulowała i powlokła się do łazienki. Może długi chłodny prysznic zdoła spłukać z niej wczorajszy dzień i wczorajszą złość.

Zapewne zdołałby, gdyby działał tak, jak się tego naiwnie spodziewała. Bo właściwie to działał aż za bardzo i tylko cudem uniknęła poparzenia. Kiedy ukrop chlusnął po dłuższej chwili wahania, właśnie z rezygnacją przyglądała się swemu odbiciu w łazienkowym lustrze. Ręce i nogi, trudno, ale pluskwy zostawiające potrójne wizytówki na twarzy?! Do tego natrysk buchający wrzącą wodą – same radości o poranku!

Udało jej się ochlapać nieco w umywalce oferującej – dla odmiany – niemrawy strumyczek lodowatej wody. To wystarczyło, by się doprowadzić do porządku. Wystarczyło, by wyszła z łazienki gotowa do awantury.

– Będziesz teraz gnić do południa, tak? – zapytała bardzo spokojnie Łukasza śpiącego błogo na gołym materacu pośród splątanych prześcieradeł.

Albo nie spał tak mocno, jak się wydawało, albo ten spokojny głos budził go nawet z kamiennego snu, bo natychmiast otworzył oczy.

– Już południe? – zdziwił się.

Nie było jeszcze jedenastej, ale nie zamierzała czekać w rozgrzanym upałem pokoju, aż łaskawca raczy się wyspać. Od dawna na to nie czekała, w przeciwnym bowiem razie każdy jej dzień zaczynałby się od popołudnia.

– Nie, ale może dobrze byłoby zainteresować się rozkładem jazdy pociągów, autobusów, czegokolwiek. Nie wyjechaliśmy po to, żeby dać się zagryźć pluskwom w jakiejś dziurze.

– Pluskwy? – zainteresował się Łukasz. – A tak, rzeczywiście. – Przyjrzał się swoim nogom. – Bidulko, ciebie też pogryzły? Co za chamki!

Uniósł prześcieradło zapraszającym gestem.

Marzena odwróciła się i przystąpiła do najzupełniej zbędnego, ale jak zawsze starannego zaściełania swojego łóżka. Za nic w świecie nie wróci już do tego zapluskwionego wyra! Nie ma też zamiaru wślizgiwać się pod prześcieradło Łukasza. Jego łóżko jest z całą pewnością w równym stopniu zapluskwione – powiedzmy, że to najważniejszy powód.

– Dobra – westchnął i z ostentacyjną rezygnacją powlókł się do łazienki.

Nie odezwała się ani słowem. Przysiadła na łóżku i spokojnie czekała.

– Kurwa! – ryknął Łukasz, całkowicie już rozbudzony solidną dawką ukropu.

Chwilę później wyłonił się z łazienki, mamrocząc grubsze przekleństwa. Ubrał się błyskawicznie, jak na niego. Oczywiście w te same ciuchy, w których podróżował przez ostatnie dwie doby.

– Może jednak zmienisz koszulkę? – rzuciła Marzena, udając, że nie patrzy w jego stronę. Może trzeba było naprawdę nie patrzeć, wtedy nie zobaczyłaby, jak ukradkiem obwąchuje pstrokaty T-shirt. – Przestań, bo się porzygam.

– Mnie też miło cię widzieć od rana – odgryzł się już bez uśmiechu.

W milczeniu zeszli do recepcji, by dowiedzieć się, że najlepszy hotel w mieście nie oferuje śniadania ani w cenie noclegu, ani za dopłatą, z tej prostej przyczyny, że nie posiada ani jadalni, ani kuchni. Jakoś nie mieli ochoty na śniadanie w hotelowym barze, oferującym jedynie bogaty wybór miejscowych i zamiejscowych trunków.

Marzena ruszyła z powrotem na górę, by dokończyć pakowanie. Łukasz wdał się w dłuższą dyskusję z recepcjonistą, który stanowczo się upierał, że mówi biegle po angielsku. Zamykała właśnie swój plecak, kiedy Łukasz wpadł do pokoju.

– Pospiesz się, mamy pociąg o dwunastej.

Spakował się dwoma ruchami, zarzucił plecak na ramię i już go nie było.

– I co teraz? Bieg z obciążeniem? – sapnęła Marzena, doganiając go na schodach.

– Spokojnie, zamówiłem taksówkę. – Triumfalnym gestem zdobywcy wskazał znajomą dacię, czekającą przed wejściem do hotelu.

Zatrzasnęła drzwi niemal w biegu i ruszyli, trzęsąc się na wybojach, jakby samochód był pozbawiony resorów. Przez to podskakiwanie i ryk silnika miało się wrażenie, że rozwijają jakąś kosmiczną szybkość, ale rzut oka na okrągły wskaźnik sprowadzał na ziemię: jechali kosmiczną pięćdziesiątką.

Marzena uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia.

Zajechali z fasonem przed stacyjkę, która w promieniach południowego słońca wyglądała jeszcze żałośniej niż w litościwym mroku nocy. Wyciągniętym kłusem ruszyli w stronę zamkniętego na głucho okienka kasy. Łukasz zastukał zdecydowanie w drewnianą zastawkę.

Po dłuższej chwili z pomieszczenia obok wyjrzał mężczyzna w niemożliwie wyszmelcowanym kolejarskim uniformie. Spokojnie przyjrzał się Łukaszowi i wysłuchał jego przemowy po angielsku, wzbogaconej o stukanie palcem w mapę i machanie portfelem. Z leniwym zainteresowaniem zlustrował Marzenę od stóp do głów, a raczej do biustu, uwydatnionego przez szerokie paski plecaka. Pokiwał głową chyba z aprobatą, po czym odpowiedział równie potoczyście, choć z dziwnym, chrapliwym przydechem, we własnym języku. Trudno powiedzieć, w jakim konkretnie. Kolejarze na zapomnianych przez Boga i ludzi stacyjkach rzadko prezentują wzorcową wymowę, a w tej dziwnej krainie pomieszanych ludów i języków nie sposób było zgadnąć, co jest dla kogo mową macierzystą, a co językiem obcym.

Łukasz wysłuchał go z bezradnym uśmiechem, a kolejarz zrobił to, co robią miejscowi na całym świecie: powtórzył wszystko dużo wolniej i głośniej, żeby nawet głupi zrozumiał.

Łukasz, nadal z uśmiechem, pokręcił głową i poddał się, rozkładając ręce w uniwersalnym geście.

– On mówi, że pociąg będzie o dwudziestej – odezwała się milcząca dotąd Marzena.

Obaj mężczyźni spojrzeli na nią z takim zaskoczeniem, jakby z nagła przemówiła odrapana kolumna, podpierająca centralnie dach stacyjki.

– Pociąg będzie dopiero o ósmej wieczór – powtórzyła Marzena dużo wolniej i głośniej, żeby nawet głupi zrozumiał.

– Skąd wiesz? – zdziwił się Łukasz.

– Ten język ma wiele wspólnego z francuskim – wyjaśniła. Niepotrzebnie, bo mężczyzna wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę, wypisał koślawą dwudziestkę wygrzebanym z drugiej kieszeni długopisem i podsunął papier Łukaszowi pod sam nos.

– To mamy osiem godzin w plecy – podsumował Łukasz z miną dziecka, które jest już pewne, że kara go nie minie, nie wie tylko jeszcze, jak bardzo będzie bolało.

– Mamy drugi dzień w plecy! – syknęła Marzena bliska płaczu.

Trudno było mieć pretensje do recepcjonisty biegłego inaczej w angielskich liczebnikach. W niczym nie zawinił kolejarz ani taksówkarz. Jedyny winowajca w zakłopotanym milczeniu zapinał pas w swoim plecaku.

Romantyczny pomysł jazdy nad Morze Czarne przez Ukrainę i całą Rumunię okazał się tym, czym był zapewne od początku: kretyńskim pomysłem. Przynajmniej dla kogoś, kto ostatni raz był w tym kraju dwadzieścia pięć lat temu z rodzicami i orbisowską wycieczką. Podejrzewała to już na dworcu autobusowym w Przemyślu, pośród tłumu ludzi, setek toreb w kratkę, pakunków obwiązanych sznurkiem i kartonów. Zmusiła Łukasza, by ustawił się w pierwszej linii szturmu na autobus do Suczawy. Udało mu się zająć miejsca tuż za kierowcą, dzięki czemu uniknęli podróży wśród ruchomych stosów cudzego bagażu. Jednocześnie jednak skazali się na przymusowe wysłuchiwanie ulubionych taśm kierowcy przez kilkanaście następnych godzin. Gdyby skończyło się na wiązance przebojów biesiadnych, byłoby jeszcze pół biedy. Nikt jeszcze nie umarł od "Białego misia dla dziewczyny aaa" ani od "Czerwone i bure i bure". Ale kierowca nade wszystko ukochał "Biełyje rozy", od kilkunastu lat niepokonany przebój bazarów wzdłuż całej Ściany Wschodniej. Zadawał sobie wiele trudu, by co jakiś czas przewinąć taśmę i puścić raz jeszcze i jeszcze raz kultowy kawałek. Przy refrenie nieodmiennie wtórował głębokim sznapsbarytonem wokaliście o głosie zmęczonego kastrata, choć przychodziło mu to z trudem, bo jednocześnie palił jednego za drugim.

Cały zresztą autobus palił – może nie wszyscy pasażerowie naraz, ale właściwie bez przerwy. Akurat tego towaru było pod dostatkiem. Nawet jeśli nie byli jedynymi niepalącymi w autobusie, to z całą pewnością jako jedyni nie przewozili papierosów na sprzedaż.

Marzena spędziła większość podróży w maseczkach z rumiankowych chusteczek do higieny intymnej na twarzy. Kupiła je rzecz jasna w zupełnie innym celu, ale użyte w ten niebanalny sposób dawały jej złudzenie ochrony przed lotnymi ciałami smolistymi i smrodem. Na ogół była nieprzejednana w obronie praw niepalących, ale nawet ona zdawała sobie sprawę, że w tych okolicznościach nie ma co wszczynać dyskusji ani protestować. Siedziała więc całkowicie zamaskowana, gapiła się w okno i w miarę możliwości unikała rozbawionych spojrzeń współpasażerów.

Mimo jej gniewnych pomruków Łukasz wybrał zupełnie inną strategię przetrwania i za którymś razem po prostu przyjął życzliwie oferowanego papierosa. W odwecie Marzena wykopała go z miejsca i kazała iść do nowych kolegów, co uczynił chętnie, bo przecież był z natury otwarty na nowe znajomości.

Mniej więcej od Stanisławowa wsiąkł całkowicie w życie towarzyskie w środkowej części autobusu. Marzena, trochę zirytowana, ale w sumie chyba nawet zadowolona (do końca podróży miała dwa miejsca dla siebie), jednym uchem łowiła odgłosy ożywionej konwersacji. Jak większość pasażerów, Łukasz dyskutował po rosyjsku. Przychodziło mu to nie bez kłopotu, bo jego od dwudziestu paru lat nieużywany szkolny rosyjski z całą pewnością nie zawierał zwrotów niezbędnych w gorącym sporze o istotę i sens pomarańczowej rewolucji. Współpasażerowie wykazywali jednak duże zrozumienie, co jakiś czas proponując uniwersalny środek na rozwiązanie języka w poręcznym kieliszku przechodnim.

Dopiero na granicy ukraińsko-rumuńskiej zrozumieli, dlaczego tak łatwo udało im się zająć świetne miejsca za kierowcą. Dali się wystawić jak dzieci. Rumuński celnik nie pofatygował się nawet do środka autobusu. Stanął na pierwszym schodku, rzucił parę powitalnych warknięć w stronę stałych klientów, przyjrzał się ze znawstwem nowym twarzom, po czym kiwnął palcem na siedzących najbliżej pasażerów za kierowcą. W końcu kogoś musiał sprawdzić dokładnie.

Tyle dobrego, że w obliczu rewizji osobistej Łukasz wytrzeźwiał w sekundę.

Dlaczego po prostu nie polecieli samolotem! Wylecieliby o świcie, a w południe moczyliby się już w zielonkawym Morzu Czarnym, myśląc o niebieskich migdałach. Nie była dwudziestoletnią studentką etnografii. Była kobietą w średnim wieku, która na wakacje wyjeżdżała po święty spokój!

Nie bądź niewolnicą planów, powiedział wczoraj, a raczej powtórzył swoją ulubioną mantrę, kiedy na peronie dworca w Suczawie zobaczyli znikające światła pospiesznego do Konstancy. Autobus przyjechał z kilkuminutowym zaledwie opóźnieniem, ale Łukasz musiał dokończyć rozmowę i pożegnać się ze swoimi nowymi kolegami. Potem okazało się, że w przeciwieństwie do dworca autobusowego, dworzec kolejowy położony jest poza centrum miasta. Kiedy już dotarli na miejsce, przypadkowo napotkani polscy turyści powiedzieli im, że właściwie lepiej było usiąść na tyłku i zaczekać na autobus do Konstancy. Niestety, stało się to już po tym, jak Marzena odpękała pół godziny w niewłaściwej kolejce, a Łukaszowi udało się kupić bilety na najbliższy pociąg nieobjęty rezerwacją miejsc. Nikt ich nie uprzedził, że to najtańszy personal o urodzie polskich pociągów podmiejskich i zrywie osobowego z Bielska do Hajnówki. W każdym razie przez resztę dnia jechali z szybkością żółwia na walerianie, zatrzymując się przy każdym większym krzaku.

Nie bądź niewolnicą planów.

Słyszała to. Nieraz. Najczęściej wtedy, kiedy kolejna niecierpiąca zwłoki sprawa Łukasza albo coś, co nieoczekiwanie strzeliło mu do głowy, krzyżowało lub unieważniało jej plany na wieczór, weekend, wakacje, święta. W gruncie rzeczy ta idiotyczna sytuacja nie różniła się niczym od tysięcy innych. Tyle że do domu było nieco dalej, a najbliższy pociąg był za osiem godzin i nie dało się ostentacyjnie oddalić w przeciwnym kierunku.

Wyszli na rozgrzany skwerek przed stacją.

– To co? Śniadanko? – Łukasz uśmiechnął się w ostatniej próbie uniknięcia burzy.

Nic z tego. Bez słowa skinęła głową i odwróciła twarz w drugą stronę.

– Marzenko!

– Zostaw! – Wzdrygnęła się i przeszła na zacienioną stronę głównej ulicy miasteczka.

Łukasz bez słowa ruszył za nią.

Ludzie siedzący na ławkach i schodkach, przechodnie i rowerzyści przyglądali im się z nieskrywanym zainteresowaniem. Niektórzy wypowiadali jakieś uwagi, a że uśmiechali się przy tym życzliwie, Marzena przyjmowała je za dobrą monetę. Parę głębokich wdechów pomogło jej powstrzymać łzy.

Po dłuższym spacerze dotarli do czegoś w rodzaju gospody rozłożonej drewnianymi stołami wokół cienistego patio. Bez zwyczajowych dyskusji zajęli pierwszy z brzegu stolik. W milczeniu pogrążyli się w studiowaniu menu. Ktoś zadał sobie dużo trudu, by wypisać je ozdobnie w szesnastokartkowym zeszycie o posklejanych starannie stronach, tworzących twarde, odporne na zniszczenie cztery kartki.

– Wygląda mi to raczej na lanczyk niż śniadanko – odezwał się Łukasz. – Masz na coś ochotę?

– Mam ochotę przegryźć ci gardło – odpowiedziała Marzena zupełnie szczerze i rzuciła z trzaskiem swój zeszyt na środek stołu. – Nie wiem, zamów cokolwiek, popatrz, co ludzie jedzą.

– Ludzie piją – odpowiedział równie szczerze, bo bliższe i dalsze stoliki okupowali mężczyźni w różnym wieku, którym upał nie przeszkadzał w powolnym upijaniu się na wesoło lub smutno. – Właściwie, czemu nie?

– No pewnie! – nie wytrzymała. – Teraz się narąbię jak stodoła i będę, pobekując, do wieczora leżeć pod tym stołem! Właśnie o takiej podróży marzyłam: pod stół i do rygi!

– Chciałem zamówić po szklaneczce domowego wina.

– Nie mam zamiaru pić alkoholu na czczo, w środku dnia, w tym upale. Ale ty, proszę bardzo, zrób sobie dobrze, do wieczora może wytrzeźwiejesz.

– Nie umiesz odpuścić, prawda? – zapytał Łukasz raczej ze znużeniem niż ze złością. – Nie umiesz rozejrzeć się i ucieszyć tym, co widzisz? Od rana wrzenie i gaz do dechy, bo miało być jakoś, a jest inaczej?

– Miało być tak, jak było zaplanowane. A jest "jakoś". Byle jak, byle gdzie i bez sensu!

– Marzenko...

– Pogryzły mnie pluskwy! Tracę czas w jakiejś spelunce, bo uparłeś się, żeby wsiadać do najbliższego pociągu! Pytałam, czy sprawdziłeś, gdzie i kiedy jest ta przesiadka. Ale ja jestem przecież drobiazgowa i upierdliwa, tylko że jak ja nie załatwię, to po prostu jest niezałatwione. Z czego mam się niby cieszyć, co?

Łukasz znał ją na tyle, by wiedzieć, że przy tego typu pytaniach jedyne, co mu pozostaje, to milczeć w mniej lub bardziej tępym stuporze, bo i tak wszystko, co powie, zwróci się przeciwko niemu. Dłuższą chwilę wodził palcem wzdłuż słojów drewna na blacie, by w końcu mimo wszystko się odezwać:

– No trudno, kasjerka w Suczawie rzeczywiście coś mówiła, ale jak dla mnie, równie dobrze mogła mówić o pogodzie. Za to teraz siedzę przy pięknym, ręcznie ciosanym stole, pod dachem z dzikiego wina, ale rozumiem, że to wszystko nic. Nie istnieje. Bo ty zawiesiłaś się na pluskwach i do wieczora nic cię nie zrestartuje.

Marzena już otwierała usta pod naporem cisnących się nadal żab, węży i ropuch, ale po lewej wyrósł znikąd bardzo z siebie zadowolony i nieco już pijany kelner, by przyjąć zamówienie.

Po chwili Łukasz łykał młode wino, a Marzena łykała łzy, bo teraz, kiedy już wywaliła najcięższy kaliber, dotarło do niej w pełni, jak bardzo jest skrzywdzona i poszkodowana. Płakała, ale przecież nie z żalu. Płakała tym najlepiej znanym jej rodzajem płaczu, który mężczyźni zastępują fangą w nos albo walnięciem talerzem o beton, albo jakimś równie słusznym aktem agresji. Płakała, bo już wiedziała, że nie tylko nie wykąpie się szybko w Morzu Czarnym, ale straciła całą chęć na ten wyjazd. Łukasz spieprzył trasę wycieczki, a ona całą resztę. Jeszcze dwa zdania i mogą spokojnie zacząć się rozglądać za czymkolwiek, co jedzie w przeciwne strony.

Tymczasem pogwizdujący radośnie kelner postawił przed nimi dwa talerze pachnącej mieszanki warzyw z mamałygą. Zapewne strącenie tego jednym ruchem na zaśmieconą podłogę byłoby widowiskowym gestem, ale Marzena poczuła nagle, że od wczorajszego popołudnia nie miała nic w ustach.

Złość działa na wiele sposobów. Najczęściej osadza się kamieniem w żołądku, nie pozwalając przełknąć nic, z wyjątkiem kawy i tabletek na uspokojenie. Czasami jednak przysysa się boleśnie gdzieś w środku. Wtedy zaczyna się jeść i jeść, nie czując sytości, choć żołądek już dawno ma dosyć. W skrajnych przypadkach kończy się to wyzwalającym pawiem, częściej jednak – trawieniem w mękach.

Marzena zmiotła zawartość talerza, zanim Łukasz doszedł do połowy swojej porcji. Następnie wychyliła niemal duszkiem szklankę młodego wina, którego nie zamierzała nawet tknąć o tej porze. Widać Łukasz znał ją lepiej niż ona siebie, bo nie skomentował tego ani słowem, tylko przywołał kelnera i odważnie zamówił jeszcze dwie szklaneczki oraz dwie kawy.

Czy to młode wino, czy trudy trawienia, czy może smolista ciecz podana im jako kawa, dość, że złość wierzgająca od rana przyczaiła się, a może nawet przysnęła znużona. Teraz było już tylko smutno i nie wiadomo, co powiedzieć.

Zegar na kościelnej wieży wybił pierwszą. Zapłacili i wyszli na rozprażoną ulicę, gdzie nie było śladu cienia. Wszystko, co żyło, skryło się po drugiej stronie zamkniętych na głucho bram, na zacienionych podwórzach lub w domach o ślepych ścianach szczytowych. Wlekli się, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Hotel, w którym spędzili noc, stał przy drodze wylotowej na drugim końcu miasteczka. Sądząc z tego, co zobaczyli, jadąc taksówką, był rzeczywiście najlepszy, bo jedyny. W poszukiwaniu miejscowych atrakcji mogli co najwyżej zawrócić do tawerny, którą właśnie opuścili, bo nawet ciasne sklepiki były zamknięte na głucho, jak to przy sjeście.

Łukasz skręcił w boczną, minimalnie zacienioną uliczkę. Stojące po obu stronach domy nawet nie udawały miejskiej zabudowy. Drewniane ogrodzenia zbiegały się ku wysokim na jakieś dwa metry rzeźbionym bramom, zwieńczonym daszkami z gontów, gdzieniegdzie z łukowatymi okienkami wielkości otworów strzelniczych. Parę domów dalej uliczka gładko przechodziła w ścieżkę, a kończyła się – niestety – zarośniętą na wysokość człowieka zakurzoną łąką, za którą szarzał kolejowy nasyp.

Doszli do ślepego wylotu i, nadal bez słowa, zrzucili ciążące coraz mocniej plecaki. Rozsiedli się, a raczej przycupnęli na wąskim murku drewnianego ogrodzenia w cieniu dojrzewającej śliwy.

Marzena wyciągnęła butelkę cytrynowego schweppsa, którą kupiła, wychodząc z tawerny. Nie mogła się powstrzymać na widok obłej buteleczki, która lata temu była żelaznym punktem jej dnia na rumuńskiej plaży. Codziennie dostawała od rodziców leje na schweppsa lub loda i prawdę mówiąc, była to jedyna przyjemność, jaką mogli jej sprawić w czasach wyjazdów na książeczkę zwaną szumnie walutową. Szczęśliwie nie zdawała sobie z tego sprawy. Liczył się tylko gorący piasek, ciepłe morze i słońce, którego w tamtych czasach nikt jeszcze o nic złego nie podejrzewał.

Otworzyła butelkę, zaproponowała nawet Łukaszowi, ale odmówił ruchem głowy. Wypiła pierwszy łyk...

To nie był smak magdalenki przywołującej błogie wspomnienia. To były słodkie jak ulepek gazowane rozcieńczone landrynki czy inna ohyda – musiałaby naprawdę konać z pragnienia, żeby zmusić się do drugiego łyku. Nawet schwepps nie chciał być taki, jaki miał być. A do pociągu jeszcze tyle godzin!

Było tak gorąco, że nie miała siły dalej wyrzekać ani podejmować normalnej rozmowy. Odstawiła prawie pełną butelkę na murek.

I wtedy skrzypnęły niskie drewniane drzwiczki w bramie po drugiej stronie uliczki. Drobna staruszka w obowiązkowej czerni machnęła ku nim z uśmiechem. Marzena odwzajemniła uśmiech, ale nie wiedziała, co dalej. Łukasz nie miał widać wątpliwości, bo z miejsca chwycił plecak, podszedł ku starej kobiecie, a po sekundzie już przywoływał Marzenę.

Wstała, ociągając się. Ostatnie, o czym teraz marzyła, to zawieranie kolejnej przygodnej znajomości z kimś, z kim nie da się dogadać w żadnym cywilizowanym języku.

Stanęli w bramie. Podwórko przywitało ich cieniem i gęstwiną dzikiego wina, zwieszającego się niemal na wysokość wyciągniętej ręki z drewnianej kratki położonej poziomo od bramy aż do ściany budynku.

Bună ziua – przywitała się grzecznie Marzena.

Staruszka odpowiedziała radośnie i całkowicie niezrozumiale. Na szczęście przemawiając, ruchem ręki pokazała sad brzoskwiniowy w głębi ogrodu, gdzie pod dachem z gałęzi spokojnie zieleniła się miękka sierpniowa trawa. Kobieta weszła do domu, a po chwili wyszła, niosąc koc i – naprawdę – dwie wielkie białe poduszki, które ułożyła pod najdorodniejszym drzewem, nim zdążyli zaprotestować słowem czy gestem.

Merci – wystękała Marzena z rumuńska po francusku.

Ruszyli grzecznie w stronę legowiska, zostawiając plecaki przy bramie.

Tuż za rogiem budynku w cieniu obsypanego owocami drzewa morwowego stała drewniana ogrodowa ławeczka. Zajmował ją niemal w całości starzec, a właściwie staruszek, bo czyż starzec może być malutki, niemal okrągły i łysy jak kolano?

De unde sunteţi? – zapytał, a właściwie tym pytaniem zakończył dłuższą uprzejmą, acz zupełnie niezrozumiałą wypowiedź powitalną.

Polonia – odpowiedziała Marzena.

From Poland – dodał Łukasz, szczęśliwy, że wreszcie coś samodzielnie zrozumiał.

Staruszek pokiwał głową i wypowiedział parę uwag, zapewne związanych z jego wiedzą o Polsce, ale nie czuli się na siłach kontynuować tematu. Ukłonili się oboje jak na komendę, Marzena z przyklejonym uprzejmym uśmiechem, Łukasz po prostu z uśmiechem. Najwyraźniej nie widział nic dziwnego ani krępującego w całej sytuacji, bo wyciągnął się na kocu i spokojnie umościł na śnieżnobiałej poduszce.

Marzena usiadła, nie wiedząc, czy uśmiechać się dalej, czy podjąć kolejną próbę jakiejś kurtuazyjnej rozmowy – na przykład na migi – ze staruszkiem, a może z kobietą? Siedziała więc wyprostowana jak kołek, ale nikt z obecnych nie zwracał już na nią uwagi. Łukasz wpatrywał się w koronę brzoskwiniowego drzewa, staruszek patrzył w jakąś sobie wiadomą dal, a kobieta wróciła do wyszywania kawałka płótna. Zapewne przerwała w pół ściegu, by uratować ich przed udarem.

Igła błyskała miarowo. Marzena nerwowo obciągała przykrótką letnią spódnicę. Łukasz położył jej rękę na ramieniu i łagodnie pociągnął w dół. Opierała się lekko i już chyba tylko dla zasady, ale w końcu opadła na poduszkę, pachnącą krochmalem i czymś jeszcze.

Cykady na łące za płotem darły się wniebogłosy. Słońce prześwitujące wśród gałęzi z tej perspektywy zdawało się raczej czule muskać, niż prażyć bez miłosierdzia. Staruszka bezszelestnie postawiła przy nich dwie szklanki z grubego szkła. Marzena uśmiechnęła się z wdzięcznością i już miała wypić wodę duszkiem, ale była tak lodowata, jak lodowata bywa tylko woda z głębokiej studni w upalny dzień. Dawała się sączyć tylko małymi łyczkami. Odwróciła się jeszcze do Łukasza, który leżał na wznak z zamkniętymi oczami, po czym odnalazła swoją ulubioną pozycję na brzuchu i przymknęła oczy.

Żadne z nich nie mogło widzieć, że staruszek – bo jako się rzekło: nie starzec – przywołał kobietę do siebie i powiedział jej parę słów, przytrzymując przez chwilę jej dłoń w swojej dłoni. Kobieta parsknęła leciutkim śmiechem i ruszyła w głąb ogrodu. Po chwili wróciła, niosąc dwie zielone gałązki. Spojrzała jeszcze na męża, który bez słowa pokiwał głową, podeszła ku śpiącym na kocu i delikatnym ruchem położyła po gałązce na białych poduszkach...

* * *

Monotonne kłótnie cykad nie dawały szansy na drzemkę, ale w niczym nie przeszkadzały pamięci. Teraz, kiedy już opadło napięcie, przygniatające jak kamień od samego rana, Marzena bez trudu przypomniała sobie to, o czym od kilkunastu godzin udawało jej się nie pamiętać. Ich ubiegłoroczny wyjazd do Władysławowa, zaplanowany i opłacony już w lutym. Bezpardonową walkę o każdą piędź wolnego miejsca na rozdeptanej plaży. Wijące się nerwowe kolejki do smażalni ryb, pizzerii, zapiekanek, wszystkiego, co zachowywało choćby pozór jadalności. Codzienną dyskotekę do czwartej nad ranem w ośrodku po drugiej stronie ulicy, o którym ani słowem nie zająknął się ani folder biura turystycznego, ani folder pensjonatu. I własne solenne postanowienie: nigdy więcej wakacji w miejscowości żyjącej z turystów.

Przypomniała sobie, jak od lutego opowiadała w pracy o "spotkaniach z prawdziwymi ludźmi", "drodze w nieznane", "zakątkach ukrytych przed oczami turystów", o wolności i niezależności... Dupa kwas! Była tak zachwycona sobą i zdumieniem w oczach znajomych, którzy "tylko na Mazury" albo "tylko do Egiptu", albo "tylko ze Scan Holiday", że przez następnych parę miesięcy udało jej się nie zadać sobie pytania, czy tego właśnie chce: podróży w nieznane przez najbardziej zapadłą część Europy?

Od rana łykała wściekłość i łzy, zmuszona spędzić dzień w mieście, które z całą pewnością było "zakątkiem ukrytym przed oczami turystów". Wczoraj wieczorem myśleli, że jadą do Konstancy, a dojechali w nieznane. Czyżby chodziło jej o jakieś jeszcze bardziej nieznane? To może trzeba było jechać w głąb Czarnego Lądu, a nie nad Morze Czarne! Tam z pewnością nie byłoby pluskiew!

Gdzie właściwie zamierzała szukać "prawdziwych ludzi"? Czyżby współtowarzysze podróży do Suczawy byli jeszcze nie dość prawdziwi? A staruszkowie, którym przyszło do głowy zaprosić obcych ludzi do swego cienistego sadu? To prawda, wyglądali jak z bajki, ale przecież nie są z bajki, tylko z rumuńskiego miasteczka.

Tokując o wolności, niezależności i romantycznej podróży w nieznane, zapomniała, że wszystkie te odważne plany dotyczyły jej samej. A ona przede wszystkim nienawidziła nieznanego i niespodzianek (jej osobisty limit tego typu zdarzeń w zupełności wyczerpywały dzieci). Przez parę miesięcy entuzjastycznie rozprawiała więc o podróży autobusem przez Ukrainę i pociągiem przez Rumunię, ale z jakichś tajemniczych powodów założyła, że spędzi ją równie przyjemnie, higienicznie i gładko jak podróż Intercity do Krakowa. Zresztą nie zastanawiała się nad wygodami podróży, bo przede wszystkim wyobrażała sobie tę barwną i dowcipną opowieść, którą zachwyci i zaskoczy znajomych nawykłych do Intercity.

Łukasz się mylił. Nie była niewolnicą planów. Była niewolnicą swoich wyobrażeń i nawyków. Jeżeli "tu i teraz" nie odpowiadało temu, co sobie wyobraziła, albo przynajmniej temu, co już znała, po prostu odwracała się plecami. Dlatego wymarzona podróż w nieznane była dla niej tak męcząca, irytująca i trwała tak długo. Rzeczywistość była zbyt wielobarwna, obca, zmieniała się zbyt szybko, by wypielęgnowane wyobrażenia mogły za nią nadążyć. Spóźnione, zasapane, spocone jak ona, wołały głośno, a ona wraz z nimi: "Nie tak miało być!". Co oznaczało za każdym razem: "Nie tak to sobie wyobrażałam!".

Odgłos powolnych głuchych uderzeń przywołał Marzenę z płytkiej drzemki do rzeczywistości. Dźwięk rozlegał się miarowo wśród zupełnej ciszy. Rozgrzane powietrze pachniało. Leżała jeszcze przez chwilę, nie otwierając oczu, w końcu przewróciła się na bok. Poczuła łaskotanie na policzku. Uniosła głowę trochę przestraszona, że to znowu jakieś żyjątko, i zobaczyła na poduszce gałązkę o podwójnych, mocno powcinanych listkach, zakończoną baldaszkiem niepozornych żółtozielonkawych kwiatów.

Lubczyk, pomyślała, przeciągając palcem po gałązce. Poczuła słodkawy zapach, który na ogół kojarzył się jej z kostką bulionową, ale był przecież od zawsze zapachem, "co znamienne skutki czyni w małżeństwie i niezgody w nim równa". Ni mniej, ni więcej.

Miejsce obok było puste, tylko na kocu leżała identyczna, trochę zmięta gałązka lubczyku. Marzena usiadła. Rozebrany do pasa Łukasz rąbał drewno w głębi podwórza. Stara kobieta zbierała polana i powoli znosiła do rozpadającej się szopy. Staruszek nadal siedział na ławce, do której dostawiono stół przykryty obrusem haftowanym w czerwony wzór, identyczny jak ten na odłożonej do koszyczka robótce. Pośrodku stołu królował garnek z parującą zawartością.

Marzena wstała i bez słowa przyłączyła się do noszenia polan.

– Przepraszam – mruknęła dopiero, gdy oboje z Łukaszem myli się przy studni.

– Za co? – zdziwił się Łukasz.

– No wiesz, to co mówiłam rano... i potem...

– Nie ma sprawy. Po prostu trochę nie nadążałaś za sytuacją – powiedział, zupełnie jakby znał ją równie dobrze jak ona jego.

To był cały Łukasz.

Z całą pewnością nie był niewolnikiem planów, bo na ogół żadnych nie miewał, przynajmniej takich, które wybiegałyby dalej niż do następnego ranka. Kwalifikował ciuchy do prania przez staranne obwąchiwanie. Nagminnie używał jej szczoteczki do zębów i miał całe mnóstwo innych wad. Ale jedno trzeba było mu przyznać: bez słowa przechodził do porządku dziennego nad wszystkimi burzami, których wzniecanie było w tym małżeństwie specjalnością Marzeny. I może jeszcze to, że z równym zapałem realizował swoje, jak i jej pomysły, nawet jeśli jedne i drugie były do bani. W końcu to nie on rok temu chciał jechać do Władysławowa i nie on marzył o romantycznej podróży na rumuńskie wybrzeże przez Ukrainę.

Od strony nasypu dobiegł gwizd nadciągającego z wysiłkiem pociągu.

Trenul – poinformował ich uprzejmie gospodarz.

Łukasz machnął ręką, objął Marzenę ramieniem i oboje podeszli do stołu. Usiedli ostrożnie na rozklekotanych drewnianych zydlach. Stara kobieta zamieszała chochlą zupę, która niepokojąco przypominała flaki.

Ciorba de burtă – powiedziała, potwierdzając ponure domysły Marzeny.

Szczęśliwie w misce obok czerwieniała sałatka z papryki i pomidorów. Na płóciennym ręczniku leżał wyrośnięty biały chleb. Obok stała pękata, ciemna butelka.

– Palinka? – zapytał Łukasz.

Gospodarze gwałtownie zaprzeczyli i oboje naraz zaczęli coś szczegółowo wyjaśniać. Kobieta chwyciła butelkę i podsunęła im pod nos, zapewne po to, żeby zobaczyli pływające w środku listki lubczyku. Staruszek z uśmiechem podsunął Marzenie niewielki kieliszek z rżniętego szkła.

Może to jest jakiś pomysł, pomyślała. Podobno Kaligula oszalał po nalewce z lubczyku, ale on, jak wiadomo, w niczym nie znał miary. Może odrobina nalewki z lubczyku to właśnie ta brakująca odrobina szaleństwa. Potrzebna wszystkim tym, którzy – jak ona, Marzena – najchętniej poznają to, co już znane. Po to, by bez obawy wyjść na spotkanie tego, co naprawdę nowe i jeszcze niepoznane.

Już miała upić elegancki łyczek, kiedy Łukasz wstrzymał jej rękę.

– Musisz wypić za kogoś – szepnął.

– Nie rozumiem.

– Musisz wznieść toast za kogoś z nas. Potem nalejesz i podasz kieliszek temu, za kogo wypiłaś.

– A skąd ty to wiesz?

– Piłem tak w autobusie, całe Karpaty tak piją.

Marzena wstała, chrząknęła i rozejrzała się po ogrodzie w poszukiwaniu natchnienia.

Noroc! – podpowiedział jej Łukasz półgłosem.

– Co?

– Na zdrowie.

Już miała mu odpalić złośliwie, ale w tej samej chwili odskoczyła jej kolejna klapka w pamięci. Powróciły długie wieczory w rumuńskim kurorcie, tak różne od codziennych, zwyczajnych wieczorów. Rodzice i mała Marzena spędzali je najczęściej na spacerach albo w tanich knajpkach z tańcami, gdzie i tak było ich stać co najwyżej na wodę mineralną. Czasami rodzice siadywali z butelką pliski na hotelowym tarasie w towarzystwie przygodnych znajomych z wycieczki. Wtedy co jakiś czas padało wśród śmiechów to rumuńskie słowo.

O tym, by wypić łyk czegokolwiek z Rumunami, nie było mowy. Ci, z którymi rodzice mieliby nawet ochotę spędzić miły wieczór, bali się pokazywać w towarzystwie cudzoziemców gdziekolwiek poza plażą. Na towarzystwo tych, którzy się tego nie bali, rodzice jakoś nie mieli ochoty. Marzena nigdy nie zapytała ich dlaczego; musiało minąć kilkanaście lat, by sama do tego doszła.

Noroc! – zawołała, kłaniając się gospodyni.

Opróżniła kieliszek jednym haustem i dech jej zaparło.

To nie było młode wino. To była nalewka z lubczyku, która przywiodła Kaligulę do szaleństwa.

A kiedy odzyskała oddech i usiadła na chwiejącym się stołku, poczuła, że z trudem, bo z trudem, ale w końcu dogoniła swoje "tu i teraz". W końcu odnalazła Łukasza i samą siebie w wymarzonej podróży, która być może zawiedzie ich również nad Morze Czarne. Ale na razie byli tutaj, a zachodzące słońce zaglądało właśnie przez łukowate okienka w wysokiej bramie wprost do ich talerzy z zupą.

Jutro też będzie jakiś pociąg, a gdyby cokolwiek poszło nie tak... wiedzieli już przecież, gdzie jest najlepszy hotel w miasteczku.

© Katarzyna Leżeńska 2006

×
SPIS KOLORÓW TŁA
AliceBlue
Aqua
Aquamarine
Azure
Beige
Bisque
Black
BlanchedAlmond
Blue
BlueViolet
Brown
BurlyWood
CadetBlue
Chartreuse
Chocolate
Coral
CornflowerBlue
Cornsilk
Crimson
Cyan
DarkBlue
DarkCyan
DarkGoldenRod
DarkGray
DarkGreen
DarkKhaki
DarkMagenta
DarkOliveGreen
DarkOrchid
DarkRed
DarkSalmon
DarkSeaGreen
DarkSlateBlue
DarkSlateGray
DarkTurquoise
DarkViolet
Darkorange
DeepPink
DeepSkyBlue
DimGray
DodgerBlue
FireBrick
FloralWhite
ForestGreen
Fuchsia
Gainsboro
GhostWhite
Gold
GoldenRod
Gray
Green
GreenYellow
HoneyDew
HotPink
IndianRed
Indigo
Ivory
Khaki
Lavender
LavenderBlush
LawnGreen
LemonChiffon
LightBlue
LightCoral
LightCyan
LightGoldenRodYellow
LightGreen
LightGrey
LightPink
LightSalmon
LightSeaGreen
LightSkyBlue
LightSlateGray
LightSteelBlue
LightYellow
Lime
LimeGreen
Linen
Magenta
Maroon
MediumAquaMarine
MediumBlue
MediumOrchid
MediumPurple
MediumSeaGreen
MediumSlateBlue
MediumSpringGreen
MediumTurquoise
MediumVioletRed
MidnightBlue
MintCream
MistyRose
Moccasin
NavajoWhite
Navy
OldLace
Olive
OliveDrab
Orange
OrangeRed
Orchid
PaleGoldenRod
PaleGreen
PaleTurquoise
PaleVioletRed
PapayaWhip
PeachPuff
Peru
Pink
Plum
PowderBlue
Purple
Red
RosyBrown
RoyalBlue
SaddleBrown
Salmon
SandyBrown
SeaGreen
SeaShell
Sienna
Silver
SkyBlue
SlateBlue
SlateGray
Snow
SpringGreen
SteelBlue
Tan
Teal
Thistle
Tomato
Turquoise
Violet
Wheat
White
WhiteSmoke
Yellow
YellowGreen